Powered By Blogger

czwartek, 4 grudnia 2014

Lwów! Czyli witaj w domu



Droga do Lwowa okazała się męczarnią. Niezliczona ilością dziur, na tyle głębokich, że prędkość musiała być zredukowana do minimum, a bieg w samochodzie do jedynki. Przejechanie 200 km zajęło nam 5 – 6 godzin. Obóz na polach, pośrodku Ukrainy. Szybki grill, chwila rozmowy, rozbicie namiotu, sen. Głęboki sen, z powodu zmęczenia – niewspółmiernego do liczby przejechanych tego dnia kilometrów. Na drugi dzień z samego rana ruszyliśmy bezpośrednio do Lwowa. Stan drogi nieco się poprawił, choć nadal był daleki od ideału. 


Około południa byliśmy we Lwowie, mieście, którego nie da się nie kochać. Tłum ludzi, stary rynek, wiekowe tramwaje, mieszanka języków - polskiego, ukraińskiego, rosyjskiego i angielskiego. Niespotykana życzliwość, uśmiech oraz chęć niesienia pomocy na każdym kroku. 


Kiedy w pierwszym z hosteli nie udało znaleźć się noclegu, ktoś z obsługi zaczął towarzyszyć nam w dalszych poszukiwaniach, aż do skutku, przy okazji oprowadzając po rynku i pobliskich uliczkach.
Po pół godzinie siedzieliśmy rozpakowani w hostelu Kosmonauta, oddalonego od Rynku Głównego o 10 minut piechotą. Po wzięciu pryszniców, zmianie ubrania, ruszyliśmy z  Paulem na obiecany obiad. Kuchnia ukraińska, tak inna niż polska, oferuje różnorodne potrawy. Każdy znalazł coś dla siebie, począwszy od zup i napojów, skończywszy na drugim daniu, które przeważnie składało się z sałatek, mięs i ziemniaków. Najedzeni do syta, chyba najlepiej w ciągu całej drogi, byliśmy gotowi na zwiedzenia miasta. Paul postanowił wrócić do hotelu, zmęczony i marudny. Nie mieliśmy nic przeciwko. 


Zwiedzanie ograniczyliśmy do najbliższej okolicy głównego Rynku, pubów i klubów, których Lwów oferuje ogromne ilości. Miasto zyskało dodatkowy blask dzięki okresowi świąt Wielkiej Nocy, które w tym czasie wypadały w Kościele Prawosławnym. Rynek obfitował w barwne stragany, rozmaitości – od ubrań i jedzenia, poprzez antyki i sprzęt z muzyką. Także turystów było więcej niż o innej porze roku.  Następnie udało się nam skontaktować z Johnnym i już po niedługim czasie spotkaliśmy się z nim i  jego kolegami przy piwie w jednym z barów na rynku. 


Po kilku chwilach spędzonych razem udaliśmy się w dalszą drogę eksplorując ciekawsze miejsca Lwowskiego Rynku. Nie mogło zabraknąć wizyty w Kryjówce – jednym z najpopularniejszych klubów Lwowa. Szczególnie warte podkreślenia są reakcje ludzi, przeważnie w naszym wieku, na język polski i fakt przebywania Polaków w konkretnym miejscu. Reakcje zawsze jak najbardziej przyjazne. Czuliśmy się jakbyśmy odwiedzili starych znajomych, dalszą rodzinę, przyjmowani zawsze z otwartymi ramionami, z entuzjazmem, zwykle pod gradobiciem pytań. 

Gdy tylko usłyszano nasz głoś w jednym z któryś pubów, od razu dołączała do nas grupa Ukraińców (nierzadko mająca polskie korzenie) z pytaniem na ustach: co wy tu w ogóle robicie? Porozumiewaliśmy głównie po angielsku i polsku, ponieważ większość z nich bardzo dobrze zna nasz język. Już po kilku chwilach zyskaliśmy nowych przewodników, nowych kolegów i koleżanki, z którymi kontakt mamy po dziś dzień. 


 Wieczór wyjątkowości i miłych niespodzianek – długie rozmowy, degustacja regionalnych trunków, jak naftifka, czy niecodziennych potraw, typu svinski ryj, która to nazwa odzwierciedla dokładnie to samo, na co wskazuje. Ale przede wszystkim rozmowy, wymiana doświadczeń, sympatia i szczere zainteresowanie ze strony Ukraińców uczyniły ten wieczór tak wyjątkowym. Do hostelu wróciliśmy o świcie, a sen trwał kilka chwil, gdyż z samego rana musieliśmy jechać. 


Gdyby nie umowa z Paulem, z pewnością zostalibyśmy jeszcze jedną noc. A tak, zgodnie z wcześniejszą obietnicą, nasz Amerykanin miał zostać podrzucony do Krakowa. Po kilku godzinach byliśmy na Dworcu Głównym w dawnej Stolicy Polski, gdzie nasze drogi się rozeszły. My jeszcze postanowiliśmy zajść na Stary Rynek, a stamtąd już prosto do domu.


Kolejna podróż, po której już nie byliśmy tymi samymi ludźmi. Długo miałem odczucie, że ten weekend uczynił mnie lepszym człowiekiem, wlał w me serce wiele optymizmu i nadziei, że ludzie mogą dogadywać się i bardzo dobrze rozumieć niezależnie od tego skąd pochodzą, czy do jakiej klasy społecznej przynależą. My, zwykli ludzie, możemy być ponad podziałami, także, a może i zwłaszcza tymi politycznymi. Polacy, Ukraińcy, Rosjanie, Ekwadorczycy jeden Kolumbijczyk i jeden Amerykanin – niby tak różni, a podczas tego wyjazdu bardzie bliscy sobie niż można by przypuszczać.
 
a taką pogodą przywitała nas Polska :D
Spełnieni w stu procentach byliśmy gotowi na coś na prawdę wielkiego, na coś, na co czekaliśmy już prawie półtora roku. Nasza podróż do Stanów zjednoczonych ma odbyć się za niecały miesiąc….

środa, 26 listopada 2014

Witamy w stolicy - Kijów



Bawiąc się świetnie podczas majówki 2013, szczęścia szukaliśmy dalej, udając się do największego miasta Ukrainy, Kijowa.

Oprócz walorów turystycznych, które bez wątpienia cieszą oko, Kijów pokazał nam jeszcze jedną rzecz: warto nocować w hostelach, ponieważ nigdy nie wiadomo jakich ludzi się pozna.

Przemieszcza się po Kijowie nie było łatwe: duży ruch, nieco chaotycznie, ale z drugiej strony piękna architektura, ciekawi, uśmiechnięci ludzie, mieszanka kultur, bogactwo i przepych po jednej, czerń, biel codzienność, po drugiej stronie. 

W hostelu, którego znalezienie okazało się proste, poznaliśmy Jonnego z Ekwadoru i Paul’a ze Stanów Zjednoczonych. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że nasza przygoda będzie trwać z nimi do samego końca naszej majówki.
Zanim znaleźliśmy miejsce do spania, poszliśmy do kilku biur podróży oferujących wycieczki do Czarnobyla. Cena, zgodnie z przewidywaniami - 150$, czas oczekiwania – co najmniej dwa tygodnie. Dla nas obecnie nie do przeskoczenia.

Pozostała część dnia minęła nam na zwiedzaniu miasta.
Katedra Św. Sofii, Muzeum II Wojny Światowej, Złote wrota, przejażdżka kijowskim Metrem – jednym z najstarszych i najniżej położonych w Europie. Stacja Arsenalna znajduje się aż 105 metrów pod ziemią!


Spacer dookoła miasta, prosto do Muzeum Zwycięstwa, typowego obrazu propagandy siły i niezniszczalności Związku Radzieckiego. Potędze tej symbolice dodaje figura Matki Ojczyzny.  
Ważnym punktem Kijowa jest Majdan - największy plac miasta, miejsce zgromadzeń. Jego znaczenie jest nam na pewno znane, choćby z wydarzeń Pomarańczowej Rewolucji czy krwawych starć Milicji z demonstrantami podczas zamieszek w 2014 roku związanych z agresją rosyjskich separatystów na Wschodzie Ukrainy. W maju, 2013 roku, miejsce niezwykle spokojne... jak gdyby nic nie zapowiadało nadchodzącej tragedii. 

Wieczorem szybki wypad do baru z naszym kolegą Johnnym. Liga Mistrzów na telebimach, piwo w dobrej cenie. Okazało się, że Johny mieszka i studiuje we Lwowie. Jak to możliwe, że się tu znalazł? Podobno, Ukraina ma przystępne umowy z Ekwadorem, zapewniające dobrą i swobodną wymianę studentów. Także wesołe życie studenta w pełni. Johny zaprasza nas do siebie, tak do Lwowa jak i do Ekwadoru. Dobrze! We Lwowie będzie dane nam się spotkać, a to już za dwa dni!


Rano ruszyliśmy w drogę przez Ukrainę, z Kijowa, przez Żytomir do Lwowa, łącznie około 600 km. Amerykanin Paul, lat około 50, odbywa podróż dookoła świata, wracając z Malezji i Chin, właśnie przez Europę Wschodnią. Zmierza w kierunku Niemiec gdzie mieszka jego syn, także przejażdżka z nami do samego Krakowa odpowiadała mu najzupełniej. Tymczasem Johnny udał się do Lwowa pociągiem. 

O Paul'u , drodze do Lwowa, naszym spotkaniu z Johnym i jego sitwą opowiemy w następnym wpisie.

Do usłyszenia!

AK

środa, 19 listopada 2014

Stalownik - opuszczony szpital w Bielsku Białej



Jeśli Czarnobyl jest za daleko, spójrzcie na to!
Stalownik
Aby poczuć klimat miejsc opuszczonych i zapomnianych, nie musimy wyjeżdżać za granicę. Więcej niż pewne, że całkiem ciekawe ruiny i pustostany znajdują się w Waszej okolicy! 

Świetną robotę wykonują ludzie z forgotten.pl. Właśnie ta strona stała się inspiracją do odwiedzenia „Stalownika” – ruin szpitala w Bielsku- Białej. Dlaczego Stalownik? Wbrew pozorom, nie jest cały ze stali, po prostu moloch stoi przy ulicy Stalowej!

Wejście
Piękny jesienny poranek. Bezchmurne niebo. Dzisiaj, z Częstochowy do BB jedzie się zgodnie z przepisami ok. 2 godzin. Drogi wyremontowane. Przejazd Przez Tychy i Pszczynę to łatwizna. I pomyśleć, że jeszcze rok w temu, w związku z licznymi remontami, droga trwała 3, a nawet 4 godziny.
Parter...

Do celu docieramy bez przeszkód. Kontury Stalownika majaczą między drzewami. Zniszczone ogrodzenie zdaje się mówić „zapraszam!”. Ślady naszych poprzedników widoczne na każdym kroku: butelki, ślady ogniska, paczki fajek, napisy na ścianach. Znaczy się, że miejsce żyje swoim życiem, mimo tabliczek „Wstęp wzbroniony!”. 
Wstęp wzbroniony?
W dniu naszej wizyty klatka schodowa była jeszcze , albo już otwarta. Nie musieliśmy się wspinać na pierwsze piętro (chociaż byliśmy na to przygotowani). Niewielka dziura w zamurowanej ścianie była dla nas wystarczająca aby prześlizgnąć się do środka. 
Od frontu

Zachowując należytą uwagę zaczęliśmy wchodzić na 10 piętro, co jakiś czas przechadzając się po wybranych kondygnacjach. Widok z góry robi wrażenie. Wysoka przejrzystość powietrza, jesienne kolory drzew, góry… gdzieś w oddali miasto tętniące własnym życiem. Tymczasem tu, na górze, niepokojąca cisza, zakłócana niekiedy szumem wiatru i odgłosami zrzucanych przez niego gruzów, kamieni oraz wszelkiego rodzaju innych resztek Stalownika.

Będąc tam, należy zachować szczególną ostrożność. Wiatr na wyższych piętrach bywa bardzo silny. Istnieje więc realne ryzyko, że stojąc na dole, można zostać poważnie zranionym, a najprędzej zabitym, przez części zwiane z wyższych kondygnacji. Sami byliśmy tego świadkami.
Jedna z kondygnacji

Tradycyjnie, właściwym sobie sposobem, zrobiliśmy kilka zdjęć, zwiedziliśmy budynek, usiedliśmy na ziemi by chwilę odpocząć i pomyśleć nad dalszymi opcjami w niedalekiej przyszłości. A przy okazji, będąc w górach, postanowiliśmy przejechać się jeszcze do Szczyrku, oglądnąć na szybko skocznie narciarskie, wjechać na Skrzyczne, by nacieszyć się raz jeszcze widokiem gór w ten wspaniały jesienny dzień.  

Z pozdrowieniami, Goahead!

sobota, 15 listopada 2014

Zona Czarnobylska - czyli świat po wybuchu



Nie wiem jak na Was, ale na nas, wszelkiego rodzaju ruiny, pustostany, opuszczone miejsca i ślady cywilizacji robią duże wrażenie i przyciągają jak magnes. Jest w nich coś tajemniczego i  przerażającego , przyciągającego i odpychającego zarazem.


Opuszczona szkoła na terenie Zony
 Jedno co pewne – zawsze można liczyć na dreszczyk emocji.
Nie inaczej było tym razem.  Korzystając z długiego, majowego weekendu 2013 roku postanowiliśmy kolejny raz pojechać na Wschód i spełnić jedno z naszych największych  marzeń – zobaczyć elektrownię w Czarnobylu i to co pozostało po mieście Prypeć. 

Iwanków, Kijów, Czarnobyl
Na wstępie zaznaczyć warto, że do Reaktora można dostać się dwiema drogami: legalną i półlegalną. Legalna to wycieczka zorganizowana. Oferuje ją kilka biur w Polsce i w Kijowie. Koszt to ok. 150 dolarów amerykańskich (przepustka, plus transport z Kijowa do ruin elektrowni). Oczekiwanie na wyrobienie przepustki ze zdjęciem to czas około tygodnia. My zdecydowaliśmy się na wybór drogi półlegalnej…

Droga do Kijowa. Bez zarzutów.
Plan wydawał się prosty: jedziemy jak najbliżej Czarnobyla, a potem na pewno jest jakiś sposób by podjechać pod reaktor. Mieliśmy świadomość, iż samo epicentrum wybuchu znajduje się w tzw. Zonie, która jest zamkniętym kołem, strefą o promieniu ok.50 km. Ukraina to jednak kraj cudów, wszelkiego rodzaju, toteż nastawienie było pozytywne.
Na Granicy poszło szybko i nieporównywalnie łatwiej, niż za pierwszym razem w 2008 roku. Wszystko dzięki przepisom związanym z Euro 2012, które umożliwiały większą swobodę podróżowania. 
DAJe w akcji
Droga do Kijowa przebiegała płynniej niż przewidywaliśmy. Nawierzchnia płaska jak stół umożliwiała  ciągłą podróż powyżej 100 km/h. Raz złapani zostaliśmy przez DAI (Dorożnyja Awtomobilna Inscpekcyija) bo podobno trzeba mieć włączone światła w samochodzie o tej porze roku. Dopiero od 1 maja można jeździć bez. Cholera… brakło dwóch dni. Cóż… mandat ok. 300 Hrywien  i jedziemy dalej.

Polowanie, zakończone sukcesem... Ich sukcesem.
Miastem najbliżej położonym od Czarnobyla okazało się Iwankowo. Do akcji przystąpiliśmy niemal z marszu i od razu zaczęliśmy pytać miejscowych, czy może przypadkiem nie wiedzą jak dostać się do Czarnobyla. W tym miejscu przedstawiamy bohatera nr 1 – Saszę. Łysy, około 25 – 30 lat, nie budził zaufania. To jednak właśnie on swoim Moskwiczem wwiózł nas na teren Zony.

W centrum Iwankowa
Mogliśmy zobaczyć opustoszałe osiedla, szkoły, przedszkola czy teatry. Ponad godzinę jeździliśmy po Zonie i jej opustoszałych drogach. Przekupienie dwóch pierwszych strażników okazało się drobnostką.  Do samego Reaktora i Prypeci nie udało się jednak dojechać.

Opuszczone osiedla...
  Trzeci strażnik i trzecia blokada, okazali się nieprzekupni. Musieliśmy wracać do Iwankowa, gdzie został nasz samochód i rzeczy. W drodze powrotnej zdążyliśmy się umówić z Saszą, że jutro z samego rana pojedziemy w samo centrum zdarzeń z kwietniowego wieczoru 1986, roku którego nigdy nie zapomnimy, roku naszych urodzin.

W Zonie
Sasza oferował także podpłynięcie pod sam reaktor rzeką Prypeć, zwiedzanie jej z łódki, a w międzyczasie łowienie ryb. To jednak okazało się dla nas za drogie. Liczył sobie za to jedyne tysiąc dolarów. Heh, drobnostka. Na nocny obóz pojechaliśmy ok. 10km, na południe od Iwankowa. Był grill, ukraińska wódka i wspomnienia udanego dnia.

Sasza w akcji
Nazajutrz z samego rana udaliśmy się na rynek w Iwankowie by spotkać tam Saszę. Nasz nowy kolega pojawił się po 40 minutach od umówionej godziny, kiedy to już prawie straciliśmy nadzieję. Pojechaliśmy na kawę. Sasza długo i dużo rozmawiał przez telefon. Przez około 2 godziny jeździliśmy między wioskami dookoła Zony.  Sasza twierdził, że ma już dla nas gotowe rowery i „przewodnika”, który zna te tereny. W tym miejscu pojawia się bohater nr 2 – Jura.

Negocjacje ze strażnikami
Kiedy go poznaliśmy, już był pijany. Około 35 letni, choć poziom zniszczenia robił z niego 50 latka. Stawka: 50$ od głowy. W zamian za to jedziemy pod sam reaktor, a on będzie nam przewodził. Zrobiliśmy zakupy: prowiant, latarki oraz… bimber – paliwo i niezbędnik Jury. W międzyczasie pojawiły się komplikacje. Nie ma rowerów. Ale to nic, możemy iść na nogach. To jakieś 50 km w dzikich terenach puszczy. My byliśmy na to gotowi! 
Czarnobylska puszcza
Sasza zawiózł naszą trójkę w okolice mostu nad rzeką Uż, która jest dopływem Prypeci. Stąd mieliśmy zacząć marsz, a Sasza miał nas odebrać za trzy dni. Warto dodać, że owy most, znajduje się ok. 60 km od Iwankowa, a ok. 15 km do jakiejkolwiek innej, żywej cywilizacji.


Zaczęliśmy marsz. Na szczęście nie trwał zbyt długo. Po pierwsze z każdym kilometrem Jura był coraz bardziej niechętny by iść na przód, po drugie, nasze umysły odzyskały rozum. Pojawiło się pytanie: co my w zasadzie robimy tutaj, pośrodku niczego, z obcym człowiekiem. I czy naprawdę jesteśmy gotowi na to by iść dwa dni, przez las, do miasta Prypeć. 
Autostop nr 1. Motocykl IŻ

Zmiana planów. Wracamy. Sasza był już daleko poza zasięgiem. Jak się okazało Jura nie ma do niego numeru telefonu… Ciekawe jak niby miał nas odebrać? Pijany  wlókł się za nami. Z każdym kilometrem zostawał dalej z tyłu. On wściekły na nas, my na niego. Droga dłużyła się niemiłosiernie. Długa proste i zakręt. Za nim kolejna długa prosta i tak kilka razy… Dookoła las, cisza, spokój i skwar. Ale głowy mieliśmy uniesione wysoko, starając się dostrzec pozytyw w tej całej, nieco paradoksalnej sytuacji.


 Po dwóch godzinach marszu z lasu, tuż przed nami,  wyjeżdża motocykl. Nie zastanawiając się ani sekundy zatrzymujemy go. Jak się okazało, był to nasz pierwszy „stop” w drodze powrotnej do Iwankowa. Dobry człowiek podrzucił nas do najbliższej cywilizacji, skąd łatwiej było o dalszy transport. Kolejnych „okazji” było jeszcze 4,  ale pod wieczór byliśmy na miejscu, głodni zemsty na Saszy i Jurze.

Most na rzece Usz

Koniec końców nasi przewodnicy dostali kasę, a my nie widzieliśmy reaktora. W małym miasteczku, odnalezienie miejsca zamieszkania Saszy było kwestią kilku minut. Zdjęcia jego samochodu, robione dla zabawy i w celach pamiątkowych posłużyły do wytropienia adresu. Zainteresowany problemu jednak nie widział. Ukraina jak już wspominaliśmy to kraj cudów – poszliśmy we trójkę na policję, gdzie opowiedzieliśmy z rozbrajającą szczerością o całym zajściu.

Zestaw Ukraiński

Ku naszemu zdziwieniu, policjanci stanęli po naszej stronie i udało nam się odzyskać połowę pieniędzy. Znowu byliśmy w grze! Faktem przemawiającym za nami była postać niejakiego Jury: wielokrotnego recydywisty i lokalnego bandyty, znanego tamtejszej policji. Nagle wszystko zaczęło nabierać sensu. Teraz już wiemy, skąd te tatuaże na jego dłoniach… Policjanci również byli szczerzy z nami, mówiąc, że nie mamy dobrze w głowie, i że Jura nie zawahałby się nas „ubić”…
Moskwicz Saszy
I Piotrek w jego wnętrzu.

Był to długi i męczący wieczór. Wiedzieliśmy, że postawiliśmy na złego konia. Szczęścia będziemy jeszcze szukać w Kijowie, może uda się znaleźć jakieś tańsze biuro podróży. No bo jednak, chociaż byliśmy w Zonie, prawie w samym Czarnobylu, to cała historia przypomina nieco opowieść o Panu Maluśkiewiczu z wiersza Tuwima: Teraz, gdy kto go zapyta,/ Czy widział już wieloryba,/ Nosa do góry zadziera/  I odpowiada: - No, chyba…

Opuszczony blok mieszkalny
 Obiecujemy jednak, iż nie spoczniemy w naszych staraniach. Mamy już dobre miejsce wypadowe. Zwiedzenie Czaronobyla i ruin elektrowni jest możliwe bez przepustki i bez płacenia 150$. Namiot, rower oraz GPS – oto narzędzia, z którymi powrócimy tam niebawem.