Droga do
Lwowa okazała się męczarnią. Niezliczona ilością dziur, na tyle głębokich, że
prędkość musiała być zredukowana do minimum, a bieg w samochodzie do jedynki.
Przejechanie 200 km zajęło nam 5 – 6 godzin. Obóz na polach, pośrodku Ukrainy.
Szybki grill, chwila rozmowy, rozbicie namiotu, sen. Głęboki sen, z powodu
zmęczenia – niewspółmiernego do liczby przejechanych tego dnia kilometrów. Na
drugi dzień z samego rana ruszyliśmy bezpośrednio do Lwowa. Stan drogi nieco
się poprawił, choć nadal był daleki od ideału.
Około
południa byliśmy we Lwowie, mieście, którego nie da się nie kochać. Tłum ludzi,
stary rynek, wiekowe tramwaje, mieszanka języków - polskiego, ukraińskiego,
rosyjskiego i angielskiego. Niespotykana życzliwość, uśmiech oraz chęć
niesienia pomocy na każdym kroku.
Kiedy w
pierwszym z hosteli nie udało znaleźć się noclegu, ktoś z obsługi zaczął
towarzyszyć nam w dalszych poszukiwaniach, aż do skutku, przy okazji
oprowadzając po rynku i pobliskich uliczkach.
Po pół
godzinie siedzieliśmy rozpakowani w hostelu Kosmonauta, oddalonego od Rynku
Głównego o 10 minut piechotą. Po wzięciu pryszniców, zmianie ubrania,
ruszyliśmy z Paulem na obiecany obiad.
Kuchnia ukraińska, tak inna niż polska, oferuje różnorodne potrawy. Każdy
znalazł coś dla siebie, począwszy od zup i napojów, skończywszy na drugim
daniu, które przeważnie składało się z sałatek, mięs i ziemniaków. Najedzeni do
syta, chyba najlepiej w ciągu całej drogi, byliśmy gotowi na zwiedzenia miasta.
Paul postanowił wrócić do hotelu, zmęczony i marudny. Nie mieliśmy nic
przeciwko.
Zwiedzanie
ograniczyliśmy do najbliższej okolicy głównego Rynku, pubów i klubów, których
Lwów oferuje ogromne ilości. Miasto zyskało dodatkowy blask dzięki okresowi
świąt Wielkiej Nocy, które w tym czasie wypadały w Kościele Prawosławnym. Rynek
obfitował w barwne stragany, rozmaitości – od ubrań i jedzenia, poprzez antyki
i sprzęt z muzyką. Także turystów było więcej niż o innej porze roku. Następnie udało się nam skontaktować z
Johnnym i już po niedługim czasie spotkaliśmy się z nim i jego kolegami przy piwie w jednym z barów na
rynku.
Po kilku
chwilach spędzonych razem udaliśmy się w dalszą drogę eksplorując ciekawsze
miejsca Lwowskiego Rynku. Nie mogło zabraknąć wizyty w Kryjówce – jednym z
najpopularniejszych klubów Lwowa. Szczególnie warte podkreślenia są reakcje
ludzi, przeważnie w naszym wieku, na język polski i fakt przebywania Polaków w
konkretnym miejscu. Reakcje zawsze jak najbardziej przyjazne. Czuliśmy się
jakbyśmy odwiedzili starych znajomych, dalszą rodzinę, przyjmowani zawsze z
otwartymi ramionami, z entuzjazmem, zwykle pod gradobiciem pytań.
Gdy tylko
usłyszano nasz głoś w jednym z któryś pubów, od razu dołączała do nas grupa
Ukraińców (nierzadko mająca polskie korzenie) z pytaniem na ustach: co wy tu w
ogóle robicie? Porozumiewaliśmy głównie po angielsku i polsku, ponieważ
większość z nich bardzo dobrze zna nasz język. Już po kilku chwilach zyskaliśmy
nowych przewodników, nowych kolegów i koleżanki, z którymi kontakt mamy po dziś
dzień.
Wieczór wyjątkowości i miłych niespodzianek –
długie rozmowy, degustacja regionalnych trunków, jak naftifka, czy niecodziennych potraw, typu svinski ryj, która to nazwa odzwierciedla dokładnie to samo, na co
wskazuje. Ale przede wszystkim rozmowy, wymiana doświadczeń, sympatia i szczere
zainteresowanie ze strony Ukraińców uczyniły ten wieczór tak wyjątkowym. Do
hostelu wróciliśmy o świcie, a sen trwał kilka chwil, gdyż z samego rana
musieliśmy jechać.
Gdyby nie
umowa z Paulem, z pewnością zostalibyśmy jeszcze jedną noc. A tak, zgodnie z
wcześniejszą obietnicą, nasz Amerykanin miał zostać podrzucony do Krakowa. Po
kilku godzinach byliśmy na Dworcu Głównym w dawnej Stolicy Polski, gdzie nasze
drogi się rozeszły. My jeszcze postanowiliśmy zajść na Stary Rynek, a stamtąd
już prosto do domu.
Kolejna
podróż, po której już nie byliśmy tymi samymi ludźmi. Długo miałem odczucie, że
ten weekend uczynił mnie lepszym człowiekiem, wlał w me serce wiele optymizmu i
nadziei, że ludzie mogą dogadywać się i bardzo dobrze rozumieć niezależnie od
tego skąd pochodzą, czy do jakiej klasy społecznej przynależą. My, zwykli ludzie,
możemy być ponad podziałami, także, a może i zwłaszcza tymi politycznymi.
Polacy, Ukraińcy, Rosjanie, Ekwadorczycy jeden Kolumbijczyk i jeden Amerykanin
– niby tak różni, a podczas tego wyjazdu bardzie bliscy sobie niż można by
przypuszczać.
Spełnieni
w stu procentach byliśmy gotowi na coś na prawdę wielkiego, na coś, na co
czekaliśmy już prawie półtora roku. Nasza podróż do Stanów zjednoczonych ma
odbyć się za niecały miesiąc….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz