Z wypożyczaniem samochodów w USA nie
ma większych problemów. Herz, czy Enterprise – firmy zajmujące się wynajmem, są
niemal na każdym kroku. Wystarczy prawo jazdy (europejskie jest jak najbardziej
w porządku) oraz depozyt w wysokości 300 dolarów. Jadąc w 5 osób nie ma z tym
większego kłopotu. W dodatku, będąc powyżej 25 roku życia płacimy mniej za
ubezpieczenie, co w całości daje niewielkie pieniądze.
Ceny paliwa oraz cena wypożyczenia
samochodu są o wiele bardziej przystępne niż te w Europie. Samą frajdą było
także „testowanie” różnych modeli samochodów. Każdy z nich, miał do
zaoferowania co innego, przy czym były to auta prosto z fabryki, o niewielkich
przebiegach, pachnące nowością. Automatyczna skrzynia biegów, klimatyzacja,
radio wielofunkcyjne – wszystko w standardzie.
Podróż do Toronto, a następnie do Wodospadu Niagara, była
większym przedsięwzięciem niż pierwsza wycieczka. Podstawową trudnością był
dystans oraz ograniczony czas. Z naszych obliczeń wynikało iż czeka nas 12
godzin samej jazdy. A gdzie czas na zwiedzanie? Wyjechaliśmy także z samego
rana, około 3. Najpierw w kierunku Detroit, którego zwiedzanie zostawiliśmy
sobie na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Tutaj przekroczyliśmy granicę i oto
znaleźliśmy się w Kanadzie. Jadąc autostradą nie czuć było wielkiej różnicy. Na
pewno w oczy rzucił się system metryczny – znaki informowały nas o
odległościach w kilometrach, a temperatura podawana była w stopniach Celcjusza.
Już dzięki temu zrobiło się bardziej swojsko, europejsko. Pierwszym naszym
przystankiem okazał się, ku naszemu zdumieniu,
Londyn.
Niewielkie miasteczko, nie
wyróżniające się niczym szczególnym poza nazwą.
Po krótkim odpoczynku i małej przejażdżce po mieście ruszyliśmy dalej ku
naszemu przeznaczeniu. Toronto okazało się miastem niezwykłym.
Największe miasto Kanady, które jednak
nie jest stolicą, położone jest w prowincji Ontario, nad jeziorem o tej samej
nazwie. O tej porze roku miało kolor czystego błękitu. Szklane, strzeliste
wieżowce, mieszanka kultur, ogromne Chinatown i uśmiechnięci ludzie. To
pierwsze wrażenia jakie wywieźliśmy z tego wspaniałego miasta.
Innym punktem, który całkowicie nas
zaskoczył była piekarnia, w której kupiliśmy ( po miesiącu spędzonym w USA)
normalny, normalny w polskim rozumieniu, chleb. Z twardą chrupiącą skórką,
której nie sposób uświadczyć w przeciętnym amerykańskim mieście, gdzie królują
chleby stworzone na bazie chemii i konserwantów. Ten fakt sprawił, iż Toronto
podbiło nasze serca.
Punktem kulminacyjnym był wjazd na CN
Tower, jeden z najwyższych budynków świata. 553 metry wysokości
sprawiają, iż widać ją z odległości wielu kilometrów. Rozciąga się z niej przepiękny widok na jezioro i miasto. Tłum ludzi, jako że konstrukcja
uchodzi za największą atrakcję miasta, niemniej jednak warto czekać. Oczywiście całej
wyprawie towarzyszyło robienie zdjęć. Mnóstwa zdjęć, ponieważ nikt z nas nie
wiedział kiedy, i czy w ogóle będzie okazja by tu wrócić.
Czas jak zwykle niemiłosiernie nas
gonił. Zachęceni przez kompana podróży, odwiedziliśmy jeszcze pobliski browar,
niemal tuż u stóp CN Tower, w którym można było spróbować piwa warzonego w
tradycyjny sposób, dostępnego jedynie tutaj. Decyzja okazała się dobrą.
Z Toronto wyjechaliśmy spóźnieni o
około godzinę w stosunku do zakładanego planu. Aby dotrzeć nad Niagarę jeszcze
za widoku trzeba było naciągać przepisy do granic możliwości. Za wszelką cenę
chcieliśmy uniknąć spotkania z kanadyjską policją, gdyż podobnie jak z
amerykańską, nie było z nią żartów, a ceny mandatów skutecznie
odstraszały. Piotrek wykonał jednak
wspaniałą pracę i nie dał się zaskoczyć.
Spotkanie z policją może oznaczać
mandat za 8 000 $. Liczby mówią same za siebie. Co interesujące. Jadąc
autostradą nie musieliśmy stać w korkach po kanadyjskiej stronie. Jeden z
pasów, przeznaczony jest dla samochodów, które wiozą przynajmniej jednego
pasażera. Jest to zachęta, do zabierania
innych – dzięki temu oszczędza się czas,
chroni środowisko, oraz stwarza więcej miejsca dla innych. No bo
przecież jeden samochód to nie pięć. Nikt nawet nie ważył się wjechać na ten
pas, jeśli jechał w pojedynkę. W Polsce chyba by to nie przeszło…
Około godziny 21 byliśmy nad Niagarą
po kanadyjskiej stronie. Słońce wprawdzie chyliło się już ku zachodowi , ale
ostatnie jego promienie oświetlały jeszcze wodospad. Kolejny raz widok sprawiał
ogromne wrażenie. Ciekawe uczucie oglądać coś, co jest nam znane, zupełnie z innej perspektywy.
Do dziś nie wiemy, z której strony –
amerykańskiej czy kanadyjskiej Niagara może podobać się bardziej. Chyba każda
strona ma do zaoferowania tak samo wiele, dlatego jeśli tylko jest okazja warto
przekroczyć granicę i poświęcić Niagarze swój czas.
Zmierzch zapadł szybko. Kilka zdjęć,
sklep z pamiątkami i dalej w drogę. Wiedzieliśmy, że czeka nas około 5 – 6
godzin drogi. Zacząłem jechać ja, jednak po niespełna dwóch godzinach moje oczy
i głowa zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa.
Nie chcąc narażać współpasażerów na niebezpieczeństwo poprosiłem o
zmianę.
Zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać.
Bezlitośnie. Na szczęście Piotrek był w lepszej kondycji ode mnie i poprowadził
już do samego końca. Tym razem nie zmieściliśmy się w 24 godzinach, ale
przejechaliśmy ponad tysiąc kilometrów. O 4 nad ranem dotarliśmy do naszych
akademików – w pełni usatysfakcjonowani, z mnóstwem wspomnień, ale przede
wszystkim świadomi tego, że byliśmy w Kanadzie.
Specjalne podziękowania dla „Sadzika”,
Iwonki i Kamila. Bez Was nie dałoby rady!